Choć po zakończeniu sezonu 2020/21 o zmianach w sztabie szkoleniowym Lecha Poznań mówiono wiele, to nie o tym trenerze. Michał Chamera, pełniący funkcję opiekuna bramkarzy niebiesko-białych przed ostatnie dwa lata, w rozmowie z nami opowiada nie tylko o pracy w klubie, ale także o specyfice zawodu, wschodnim futbolu oraz życiu - w tym pisaniu doktoratu.
Wiktoria Łabędzka,
aosporcie.pl: - Nie spodziewałam się, że tak szybko przyjdzie nam porozmawiać
poza strukturami klubu. Informacja o pana odejściu była dość zaskakująca.
Michał Chamera, trener
bramkarzy: Takie życie, tak to bywa.
- Skąd decyzja o rozstaniu z
Lechem?
- Złożyło się na to kilka
aspektów. Kluczowy to chyba względy rodzinne. Można powiedzieć, że pewne rzeczy
udało mi się tu zrealizować, choć teraz drużyna zapewne będzie walczyć o
mistrzostwo oraz zwycięstwo w Pucharze Polski, czego wszystkim w klubie i
kibicom oczywiście życzę. Uznałem, że trzeba zrobić może nie następny krok, bo
ten musiałby być w innym klubie, ale chciałem oczyścić głowę, odpocząć,
spojrzeć na to wszystko pod innym kątem.
- To były pana pierwsze lata
pracy na poziomie Ekstraklasy, które przypadły na ten okres po powrocie z
Kataru. Co zadecydowało o przyjęciu oferty Lecha?
- Cofnijmy się może trochę. Z
Kataru powróciłem w 2018 roku. Jak sobie teraz o tym myślę, to wcale nie było
tak łatwo się z niego wydostać. To dość specyficzne środowisko, w którym chcąc
rozwiązać umowę, nie ma tak, że ona wygasa, nic z tych rzeczy. Szef klubu, a w
zasadzie prezydent, musi wyrazić na to zgodę. Gdy krótko przed urlopami, w
czerwcu, uznałem, że wystarczy, trzeba zmienić klimat i wrócić do siebie,
poinformowałem o tym władze. Kategoryczna odpowiedź: nie. "Jedź na urlop,
przemyśl sobie wszystko. To będzie pierwszy w historii przypadek, że ktoś
odchodzi z klubu, a nie, że go zwalniam" - usłyszałem. Trochę zabawna
sprawa. Gdzieś po tym wolnym, musiałem wrócić, żeby pozmykać pewne rzeczy: mieszkanie,
samochody, potrzebne papiery. I to wcale nie było takie łatwe, ponieważ w momencie powrotu do klubu nie udało mi się
zastać prezydenta, a w dodatku nie mogłem się do niego dodzwonić. Chyba w ten
sposób chciano mi okazać obrazę, a bez podpisu pod odpowiednimi dokumentami nie
mogłem wylecieć z Kataru. Jednak żeby nie było: siedmiu pierwszych trenerów
przeżyłem, doświadczenia ciekawe, kultura tak samo. Czułem po prostu, że coś
się wyczerpało i czas wrócić. Nie ukrywam, będąc wtedy na urlopie rozpocząłem
rozmowy z kilkoma polskimi zespołami, ale kwestia pozamykania tych wszystkich
spraw, o których mówiłem, trochę nam przeszkodziła, gdyż dwa z nich nie mogły
sobie pozwolić, by na mnie poczekać, gdyż liga była za pasem. To zrozumiałe.
- Gdy w końcu, chyba 20 lipca, po
dwóch tygodniach, udało mi się wrócić, dołączyłem do sztabu Bytovii, z którą
miałem do czynienia w przeszłości. Chwilę na mnie poczekano, zawitałem do domu,
udało się też powrócić na uczelnię wychowania fizycznego. Łączyłem to z pracą w
Pomorskim Związku Piłkarskim, kadrach młodzieżowych, więc było, co robić. Tak
minęło kilka miesięcy, niestety z drużyną spadliśmy z zaplecza ekstraklasy, ale
w międzyczasie przyszła oferta z Lecha Poznań. Szybkie rozmowy z trenerem,
dyrektorem sportowym i prezesem zakończyły się podpisaniem kontraktu.
- Czyli w pewien sposób można
powiedzieć, że robotę zrobiła tu marka Lecha Poznań.
- Oczywiście. Pewnym klubom,
pewnym osobom nie można odmawiać. Lech to marka, czołówka w Polsce. Zdecydowałem
się, nie żałuję: super doświadczenie, chwile, osoby. Mieliśmy dobry rok, w
którym udało się zdobyć wicemistrzostwo i mimo niezłego początku następnego, tu
mam na myśli Ligę Europy, to te ostatnie półrocze mogło być lepsze.
- Co w pana opinii stało się w poprzednim sezonie?
- To ponownie składowa kilku
elementów. Graliśmy praktycznie co trzy dni, w okresie wrzesień-grudzień, do
tego zgrupowania kadr narodowych i to się nawarstwiało. Ktoś powie: na Zachodzie
też tak grają. Tak, to prawda, tylko, że dla tych drużyn to normalne, one są do
tego przystosowane. Tu natomiast mamy pewne zderzenie z rzeczywistością i
pomimo tego młodego wieku zawodników, adaptacja do innego wysiłku czy emocji może
mieć wpływ. Urazy, fala gorszych wyników, straty bramek w ostatnich minutach,
głowienie się, co to się stało… nawet my trenerzy to przeżywaliśmy, a co
dopiero młodsi gracze.
- Czyli w sztabie była
nerwówka?
- Każdy chce wygrać, lecz
wiadomo, że piłka rządzi się własnymi prawami. Jest sukces lub go nie ma.
Zastanawialiśmy się, co można poprawić, choć oczywiście zawsze chce się być
lepszym, czy idzie, czy nie. Nawet gdy na finiszu sezonu 2019/20 byliśmy w
prawdziwym gazie, kiedy kogo nie dorwaliśmy, to wygrywaliśmy. Zwycięstwa
usypiają czujność, ale cały czas w sztabie analizuje się sytuację.
- Tak indywidualnie, czy przez
te dwa lata udało się panu zrealizować postawione przez siebie cele?
- Powiem tak: w końcu udało się
popracować na poziomie Ekstraklasy. I to w takim klubie. To też nie było tak,
że nie miałem innych ofert przed, ale życie tak się ułożyło. Ułożyło się
dobrze, bo mogłem prowadzić super chłopaków - i tu mam na myśli wszystkich
bramkarzy, z którymi trenowałem. Spotkałem wielu trenerów, z niektórymi osobami
nasze drogi ponownie się zeszły. Można stwierdzić, że pewnych rzeczy się nawet
nie spodziewałem, więc była to świetna przygoda. Udało się osiągnąć parę
rzeczy, parę można by oczywiście poprawić.
- Jest może moment, którego
szczególnie pan żałuje?
- Musiałbym się mocno zastanowić,
a to znaczy, że pewnie nie. Jeśli chodzi o rezultaty, to faktycznie te ostatnie
półrocze były przeciętne: wpadliśmy w marazm po Lidze Europy. I ten okres, w
którym w dwa tygodnie trzy razy straciliśmy gole w ostatnich minutach spotkań,
przez co wymykały się nam zwycięstwa czy punkty. Z Legią - mieliśmy remis, ale
w ostatnich sekundach "gong". Standard - czerwona kartka… starcia, którego
nie potrafi się wygrać, należy chociaż zremisować, ale i tego się nie udawało.
I Raków, choć on był przed Liège. 3:2 i też, z całym szacunkiem, biegnie Szelągowski
przez pół boiska i strzela. To dało o sobie znać.
- Choć zdawało się, że zimowy obóz
przygotowawczy można uznać za udany, wiosną też coś nie mogliśmy "zatrybić".
Te ostatnie pół roku to na pewno duży niedosyt.
- Czy "Bramerki
Chamerki" wciąż wywołują u pana uśmiech, czy może kojarzą się z niezbyt
pochlebnymi komentarzami, które z czasem zaczęły spływać?
- To wyrażenie w pewien sposób
sentymentalne, które z tego, co pamiętam, powstało na obozie w Belek. Super
ludzie, super bramkarze, chcący pracować. Chłopakom dobrze się ze mną
pracowało, mieliśmy w porządku kontakt, który udało się utrzymać. Jak to się
mawia, różnie w życiu bywa, może się jeszcze kiedyś spotkamy: w tym samym
zespole lub przeciwko sobie.
- To pytanie padło nie bez
powodu, ponieważ w ostatnich miesiącach można było spotkać się z opinią, że
drużyna sporo bramek traci po błędach bramkarza - a to Mickey nie może
doskoczyć do futbolówki albo Filip zostaje w bramce.
- Każdy ma plusy i minusy. To bramkarze,
którzy cały czas mogą i chcą się rozwijać. Sami doskonale wiedzą, gdzie leżą
ich słabości, a teraz pracować będą nad nimi z trenerem Palczewskim. Ja wciąż
kibicuję chłopakom.
- Sam wielokrotnie też słyszałem od
nich, że gra na przedpolu w Holandii nie była aż tak praktykowana. To trochę
śmieszna sprawa, laikom może wydawać się, że to tak łatwo - ta tzw. gra nogami,
wykorzystywana w Lechu. Staraliśmy się dużo rozgrywać przez bramkarza. To nie
chodzi o to, aby ustawić piłkę, kopnąć na 30 metrów i trafić prosto pod nogi
danego zawodnika. Gra bramkarza nogami polega w znacznym stopniu na arytmii
gry: wiedzy, kiedy zwolnić, podać, komu zagrać na daną nogę, aby w następnym
podaniu wyszła piłka ofensywna. Z tego udawało się im wywiązywać. Zdarzało się
nawet, że słyszeliśmy od innych trenerów, że nie ma sensu nas "pressować"
przy podaniu do tyłu, bo my tak czy siak z tego wybrniemy.
- To, że traciliśmy gole… powiem
tak, zaczynając od wiosny, myślę, że drużyna kilka razy została uratowana przez
Van der Harta przed ich utratą. Co do Filipa natomiast - w lidze może
faktycznie było trochę tych bramek, ale należy pamiętać, że to składowa wielu
czynników. Odruchowo wszyscy patrzą na golkipera, a defensywa to też obrońcy
czy pomocnicy broniący w środku pola, ba! Cały zespół. Gdyby się wdrożyć w
prosty przykład - spotkanie z Rakowem Częstochowa, gol Szelągowskiego - widać,
że to nie tylko kwestia bramkarza. Tu należy pamiętać o zasługach Bednarka w
kontekście awansu do zmagań grupowych Ligi Europy. Bronię ich, ale mam ku temu
argumenty. Oczywiście są spotkania, w których to zachowanie momentami było
dalekie od ideału.
- Gra na przedpolu to jeden z
najtrudniejszych elementów w fachu bramkarskim. Zasięg ramion, wzrost -
oczywiście potrafią zrobić różnice, ale nie są kluczowe.
- Skorzystam z okazji i
zapytam właśnie o ten wzrost. Na myśl automatycznie nasuwa się niedawny casus z
meczu Anglia - Włochy na EURO 2020.
- Tu muszę przyznać, że całym sercem
byłem za Italią, właśnie przez pryzmat bramkarzy. Nie ukrywam, że kiedyś, w
latach młodzieńczych, podziwiałem Stefana Klose z Borussii Dortmund, ale w
następnych latach Gigi Buffon - no, podpatrywałem go. Teraz ma godnego
następcę, swego imiennika, Donnarumę - co tu dużo mówić, spory chłop. To
zwycięstwo to oczywiście zasługa kolektywu i wielu czynników, które się zgrały.
Gdy doszło do karnych, byłem przekonany na 99 procent, że to oni wygrają, też z
tytułu tego gracza. Co do Pickforda, w piłce patrzy się na skuteczność w bramce
i akurat on, z tą dynamiką w nogach, mimo niższego wzrostu, ją ma. Gdyby Anglia
zwyciężyła, to on byłby bohaterem. Oczywiście wzrost ma wpływ na pewne rzeczy,
ale nie przeszkadza. Szwajcaria ma Sommera, też niższy zawodnik, a dzięki
fantastycznym obronom ich drużyna zaszła daleko. Nie ma co ukrywać, czynnikiem
kluczowym między słupkami jest doświadczenie. Im bramkarz starszy, przy dobrym
prowadzeniu, grze, tym może być tylko lepszy.
- Jak zapatruje się pan na
pogłoskę mówiącą o tym, że Bednarek - sprowadzony początkowo do naciskania van
der Harta - ma teraz "wygryźć" go spomiędzy słupków?
- Śledzę różne doniesienia,
oglądam sparingi, gdy tylko mam taką szansę. Na chwilę obecną można powiedzieć,
że to Mickey wpuszcza gole, Filip nie, więc sztab ma na pewno twardy orzech do
zgryzienia, a kto zagra z Radomiakiem? O tym przekonamy się w piątek.
Czytaj też 👉 Mickey van der Hart: To wielki rok dla Lecha. Chcemy zdobyć tytuł
- Trudno nie zapytać tu o
sezon 2019/20, kiedy statusu Karola Szymańskiego i Miłosza Mleczko dokładnie
nie określono. Czy z perspektywy czasu uważa pan to za dobre rozwiązanie?
- Odpowiem tak: przychodząc do
klubu dostałem nakreśloną listę bramkarzy, z którymi będę pracować. Zaakceptowałem
to. Kogoś trzeba było wybrać w okresie przygotowawczym. Stwierdziliśmy, że
"1" będzie Mickey van der Hart, któremu należy dać pełne wsparcie.
Robiąc małego off-topa: uważam, że to bezsensowne tracić zaufanie wobec
pierwszego wyboru po kilku początkowych błędach, ponieważ on musi czuć, że ma
za sobą sztab.
- Co do Karola i Miłosza, tych
dwóch zawodników zagrało pod koniec sezonu, w trzech zwycięskich spotkaniach,
co też wymusiła pauza Mickey’ego.
- Kilkukrotnie spotkałam się
ze stwierdzeniem, że w Poznaniu w końcu trafiono na wychowanka, który ma szansę
stanąć w bramce. Mowa oczywiście o Krzysztofie Bąkowskim.
- Nie ukrywam, że darzę tego
chłopaka dużą sympatią. Jest bardzo pracowity, rozwija się. I to oczywiście nie
tylko zasługa trenera, ale także konkurentów pomiędzy słupkami, którym powinien
podziękować za takie "przyciskanie" na treningach, w pewien sposób
lekcje życia. Czy to palec wybity, czy coś innego, mamy prosty przykład - swego
czasu Mickey zagaduje do niego:
- To co, palec masz wybity, za
trzy dni mecz, a powiedz, co gdyby dziś grałbyś finałowe spotkanie Ligi
Mistrzów, bronisz czy nie?
- No bronię.
- I to są właśnie takie fajne
przykłady, oddziaływanie na siebie. Krzysiek to zawodnik z mega możliwościami.
Teraz będzie grać w Stomilu Olsztyn, dostałem o niego zapytania, więc
zobaczymy. Kibicuję mu. To dla niego wyzwanie, ponieważ odcina
"pępowinę" - od rodziców, od macierzystego klubu - aczkolwiek z tego,
co wiem, to była też chęć Bąkowskiego. Lech stosując taką taktykę, wypożyczania
młodszych zawodników, widać, że ma to rację bytu. Zatem przypuśćmy, że po roku
na zapleczu Ekstraklasy, będzie przygotowany do gry w pierwszym zespole. Z
pełną odpowiedzialnością mogę powiedzieć, że chętnie dałbym mu szansę. Może nie
teraz, ale to zawodnik, który zasługuje na grę w niebiesko-białych barwach.
- Takie odcięcie bywa
zderzeniem się z inną rzeczywistością.
- Inna szatnia, inni zawodnicy,
brak takiego "parasola ochronnego" - trzeba się wykazać. To szkoła
życia. Jestem przekonany, że Krzysiek trafia w dobre ręce. Sytuacji do pokazania
się zapewne będzie mieć sporo. Nie mam do Olsztyna daleko, więc może uda się go
poobserwować.
- Cofnę się na moment do
trenera Palczewskiego. Co może pan o nim powiedzieć?
- Z Maćkiem mieliśmy kontakt
bezpośrednio w Arce Gdynia. Ściągnięto go, gdy byłem na wypożyczeniu, wróciłem,
zrobiło się małe zamieszanie. Spotkaliśmy się też w kadrach regionalnych. Gdy
padła kandydatura tego trenera, władze Lecha o niego pytały, ponieważ wiedzą,
że się znamy. Z tego, co widać, dobrze się o nim wypowiedziałem, skoro go zatrudniono
(śmiech). Jesteśmy w kontakcie, nie chce przeszkadzać mu w pracy. To
profesjonalista, ma spore doświadczenie w ekstraklasie. Generalnie mogę o nim
powiedzieć w samych superlatywach, choć o stylu pracy niewiele, ponieważ nigdy
nie współpracowaliśmy w sztabie. Jednak patrząc przez pryzmat Karola
Niemczyckiego, widać, że umie prowadzić chłopaków.
- Co jest najtrudniejszego w
pracy trenera bramkarzy?
- Inaczej pracuje się na poziomie
profesjonalnym a trzecio czy czwarto ligowym lub z dzieciakami a seniorami. To
wszystko są to tzw. stosunki interpersonalne. Kluczowe to znalezienie chemii z
zawodnikiem - on musi wiedzieć, że chcę mu pomóc. Uważam, że trzeba być też
sprawiedliwym i prawdomównym. Niektórzy twierdzą, że czasem pewnych rzeczy
mówić nie wypada, ale nigdy tego nie lubiłem. Sam podczas kariery przerabiałem
momenty, kiedy bano się ze mną porozmawiać i powiedzieć wprost: "Jesteś
numerem "1", wychodzimy i koniec - bez zbędnego tłumaczenia". To
nigdy nie są łatwe spotkania. Mieliśmy takie z Filipem i Mickey’em - oczywiście
za zgodą trenera. Nie przed samym meczem, ponieważ świadomość, na czym się stoi
jest ważna. Trzeba być człowiekiem. Możemy porozmawiać, pożartować - nie mam z
tym problemu, ale w odpowiednim momencie musimy okazać sobie szacunek. Jeśli
się to zrozumie, te stosunki są bardzo dobre. To ułatwia współpracę.
- Z psychologicznego punktu
widzenia, zastanawia mnie, które podejście do zawodnika jest skuteczniejsze:
budowa respektu czy luźny kontakt?
- Szkoleniowiec musi odnaleźć tu
złoty środek. Same podręczniki czy sam fakt bycia trenerem, tu nie wystarczy.
Znam wiele osób, których pewne rzeczy przerosły. Każdy inaczej do tego
podchodzi, lecz to też kwestia, z kim mamy do czynienia. Trzeba być naturalnym,
nie można grać, bo zawodnik i tak się w tym zorientuje albo człowiek się zapomni.
Szacunek to oczywistość, może nawet pewien respekt. Ten można zyskać na wiele
sposobów.
- Tu anegdota: tyle co w Lechu
wygrałem zakładów o rzuty karne z piłkarzami! Już nie chciałem im kasować z
pewnych rzeczy, ale gdy wskakujesz na linię można pokazać, że gdzieś na pewnym
poziomie się grało. I na przykład daną obronę Mikael Ishak komentuje: "O
kurde, ale to wybroniłeś.", na co odpowiadam wyzwaniem, że trzy na trzy
"wapna". I mamy zgodę, i próbujemy. Jednego nie strzelasz, 50 pompek.
Tu polecam Janka Sýkorę zapytać, ile takich serii mu naliczono, albo Alana
Czerwińskiego.
- Sporo osób zapewne zapamięta
pana w Poznaniu z temperamentu. Na myśl nasuwa mi się tu pewien mecz, niestety
nie pamiętam przeciwko komu, gdy ze strony sędziego liniowego padło w pana
stronę określenie "statystyk".
- To bardzo ładne określenie
(śmiech). Grzeczny nigdy nie byłem i chyba nie będę. Kwestia charakteru. Nie
ukrywam, usłyszałem od kolegów z Canal+, że kartek żółtych i czerwonych mam
większą liczbę niż trener Probierz. To oczywiście nie powód do dumy, ale czasem
tak bywa. Jednak ostatnie pół roku, ze względu na koronawirusa, zdarzało się,
że nie byłem wpisywany przez kierownika na listę, by móc trochę pokrzyczeć z
trybun nad ławką. Jeśli chodzi o Lubin (Zagłębie - Lech 3:3, sezon 2019/20 -
przyp. red.), to muszę przyznać, że było "brzydko". Sędziowanie to
oczywiście osobna kwestia, ale tam trochę tych niecenzuralnych słów padło.
- Chcąc natomiast wyjaśnić
odesłanie podczas grudniowego meczu z ekipą Hyballi (Lech - Wisła 0:1, sezon
2020/21 - przyp.red.), tam chodziło o pewne rozstrzygnięcia. Gdy wybiegłem i
spytałem, dlaczego nie mogą gwizdnąć takiego faulu, z automatu dostałem czerwoną
od sędziego Kwiatkowskiego. Sztab zdziwiony, zawodnicy też. Zbytnio nawet nie
wiedziano, co napisać w protokole. Ostatecznie padło: "Trener Chamera
rusza bardzo agresywnie do sędziego asystenta, a schodząc z boiska krzyczy, że
poziom polskiego futbolu to wina sędziów" - co faktycznie powiedziałem, bo
niektóre rezultaty są wypaczane i wprowadza to niepotrzebną
"nerwówkę". Teraz się trochę
uspokoiłem, ale wtedy robiłem to chcąc pomóc drużynie. Żyłem, a że nie można
krzyknąć na ławce czy podnieść głosu, to tak wychodziło. Na początku mogłem być
trochę za nerwowy.
- Czy z perspektywy czasu
uważa pan, że moment powrotu z Kataru wybrano odpowiednio?
- Stwierdziłem wtedy, że
wystarczy. To świetne doświadczenia, ale czułem, że czas wrócić. Czy dzieciaki,
czy rodzina, wszystko musi się rozwijać tu. To, co mogłem wycisnąć z tamtego
okresu, się udało. Zostawiłem w Katarze wielu dobrych kolegów, poznałem kulturę,
zyskałem świetne doświadczenie. Zbliżają się mistrzostwa, są różne opcje, żeby
tam powrócić - może w roli dziennikarza czy eksperta, niedawno padła pewna
oferta.
- Teraz zapewne bez problemy
może pan porównać pracę z bramkarzami na Wschodzie i Zachodzie.
- Jest bardzo duży przeskok
taktyczny, nawet nie mówiąc o samych bramkarzach, a ogólnie. Tu, w Europie,
rozumie się grę na wyższym poziomie: zawężanie pola, skracanie, rozciąganie.
Jeśli chodzi o Katar, tam idzie to trochę w drugą stronę - sprawy motoryczne i
technika użytkowa są na niezłym poziomie.
- Jeśli chodzi stricte o bramkarzy,
większość z nich była "rdzenna", ale często nie ze względu na
narodowość rodziców, a urodzenie w Katarze. Te numery "1" są niezłe,
trzeba przyznać, miałem przyjemność pracować z byłym reprezentantem, Baselem Zaidanem,
rok starszym ode mnie - i tu też doświadczenie, że można prowadzić zawodnika
starszego od siebie. Czasem grałem w różnych grach i nieskromnie powiem, że
numerem dwa mógłbym być. Golkiperzy w Europie są na wyższym poziomie.
Katarczycy kładą duży nacisk na obronę, kosztem ćwiczeń ofensywnych, aby dobrze
dograć czy rozumieć grę.
- Jaki kierunek obiera obecnie ewolucja bramkarza?
- Nie ukrywam, w końcu wróciłem
do doktoratu. Trochę się to ciągnie, ale to też argument, dlaczego człowiek
wraca do domu. Chcę go skończyć, czy się przyda czy nie, tak dla czystego
sumienia. I tu właśnie z moim promotorem rozmawialiśmy na temat tych zmian w
zawodzie bramkarza, które różnie przebiegały. Teraz golkiper to postać
uniwersalna, bo musi bardzo dobrze grać nogami i oczywiście bronić. Ogromne
spektrum obowiązków, więc wytrenowanie zawodnika na dany poziom, wymaga dużo
pracy. Sporo klubów ufa bramkarzom, gra przez niego piłkę, rozgrywa, wprowadza
futbolówkę do ofensywy. Trudno osiągnąć sukces na pewnym szczeblu bez dobrego
bramkarza.
- Czy to właśnie temat pana
pracy?
- Tak, między innymi. Temat może
skomplikowany dla laika, ale chodzi o model porównawczy, prakseologia (teoria
sprawnego działania. Jest dziedziną badań naukowych dotyczących wszelkiego
celowego działania ludzkiego - przyp. red.) w działaniu na bazie arkusza
obserwacyjnego bramkarza. Zestawienie golkiperów teoretycznie niższego poziomu
z tymi wyższego. Jako że robiłem dużo takich analiz, pomeczowych czy
przedmeczowych, wiem, czego się mogę tam spodziewać. To na pewno ułatwia
sprawę, bo przecież nie o to chodzi, by robić w życiu to, na czym człowiek się
nie zna i nie lubi. Często ludzie działają wbrew sobie i nie chcą tego
zmieniać, dziwię się temu, ale to kwestia indywidualnych wyborów i sytuacji
każdego z nich.
- Zatem się pan nie nudzi?
Zwykle w tym okresie trenerzy i zespoły kończą przygotowania do rozgrywek.
- Nie ukrywam, że byłem trochę
zmęczony tym wszystkim, ale to składowa napięcia, tego specyficznego trybu
życia. Każdy ma inną sytuację, ktoś może pracować dziesięć lat, ktoś inny
mniej, ale czułem, że moja efektywność spada. Musiałem to sobie ułożyć, znów
nabrać chęci do działania i myślę, że to się udało. Jestem teraz w Gdyni,
zapraszam poznaniaków na wybrzeże. Ostatnio miałem taką refleksję, że od tych
umownych "X" lat nigdy takiego porządnego urlopu nie miałem. I
wyszło, co wyszło, nie udało nam się dogadać w sprawie przedłużenia kontraktu, ale
zmęczenie materiału też się do tego przyczyniło.
- Co z pana dalszą karierą?
- Jestem tu, walczę z doktoratem. Miałem kilka ofert, które odrzuciłem, choć gdy o nich opowiadam, ludzie się dziwią. To były trzy kluby z ekstraklasy, a odmówiłem z różnych względów – choćby na współpracę z pewną osobą czy szacunek dla własnego czasu. Mogłem wybrać Wschód, ale akurat ten region, z którego dostałem pytanie, niezbyt mi się podoba. Co teraz? Zobaczymy. Muszę poukładać kilka spraw. Jeśli człowiek wypadnie z "karuzeli", może być trudno wrócić, ale i tu, w Gdyni, choćby na niższym poziomie "z doskoku" będzie można szkolić, czego nie wykluczam. Sporo zapytań mam też od rodziców odnośnie szkółek piłkarskich, ale to inna praca oczywiście. Trzeba "zgłodnieć" w stu procentach i zatęsknić za profesjonalną piłką.
@w_labedzka
📷Dawid Szafraniak / Sochevka FOTO, Adam Jastrzębowski, archiwum prywatne Michała Chamery
0 komentarze:
Prześlij komentarz