Mateusz Sochowicz rok temu był tuż po swoim debiucie na Igrzyskach Olimpijskich. Debiucie, o którym usłyszała nie tylko cała Polska, ale i świat: nie ze względu jednak na wyniki, ale brak maski podczas jednego ze ślizgów. Życie toczy się jednak dalej, a za Mateuszem kolejny sezon, w tym też całkiem udane Mistrzostwa Świata. O nich, ogólnej sytuacji saneczkarstwa w kraju oraz o tym, kiedy wreszcie Mistrzostwa Polski zostaną zorganizowane w... Polsce opowiedział nasz olimpijczyk w premierowym wydaniu #SpozaFyrtla, w którym przyglądamy się sportowym historiom postaci spoza Wielkopolski i okolicy.
Mija rok od Twojego debiutu na Igrzyskach Olimpijskich. Jak z perspektywy czasu możesz ocenić swój pierwszy strat na najważniejszej imprezie czterolecia?
- Wiem, że stać było mnie na dużo, dużo więcej. Podczas treningów jeździłem jak trzeba, a później swoje atuty przekształciłem wręcz w porażkę. Wiraż numer dziewięć w Pyeongchangu był moim mocnym atutem, ale niestety podczas zawodów okazał się całkowitą klęską. Od tego czasu popracowałem trochę nad psychicznymi aspektami moich startów. Na początku czułem niedosyt, być może nawet lekkie zażenowanie, ale później mi to przeszło. Teraz chcę jedynie walczyć o znacznie lepsze wyniki i iść do przodu.
Zapisałeś się na kartach historii przez pryzmat twojego słynnego startu bez maski. Sądzisz, że zostałeś potem potraktowany stosunkowo niesprawiedliwie przez część opinii publicznej?
- Historia z maską to był mój konik i chyba druga najgłośniejsza sprawa tych Igrzysk po skoczkach narciarskich i ich medalach. Czy ja wiem, czy ludzie potraktowali mnie niesprawiedliwie? Opinia publiczna wyraziła swoje zdanie, ja im na to odpowiedziałem. Oni nie widzieli, co tam się dokładnie wydarzyło i nie znają szczegółów tej sytuacji. Ja patrzę na to z nieco innej perspektywy. Działo się tam wtedy naprawdę sporo. Ludzie w Internecie piszą dużo, ale ja w realnym świecie spotkałem się tylko z samymi pozytywnymi opiniami. Ja nie mam do siebie żadnych pretensji o tę sytuację. Miałbym je, gdybym w ogóle tego ślizgu nie pojechał tylko dla tego, że zapomniałem czy zgubiłem maskę.
Ostatecznie jednak tę całą sytuację z maską udało Ci się chyba jednak przekuć w sukces, a nawet swojego rodzaju wizytówkę, znak rozpoznawczy?
- Ja wiem, czy sukces? Sukces to jest duże słowo. Raczej znak rozpoznawczy czy właśnie wizytówka to lepsze określenia. Niestety myślę, że jednak całą tę sytuację mogłem wykorzystać jeszcze lepiej. Nie miałem jeszcze wtedy założonego swojego fanpage'a i kto wie, czy nieco inaczej nie potoczyłyby się wówczas moje losy, szczególnie w rozmowie ze sponsorami. Trochę więc traktuję to nawet jako zmarnowaną szansę. Teraz najważniejsze, żeby przyszły nieco ważniejsze sukcesy, a więc te sportowe.
Za nami ostatni w obecnym sezonie weekend z Pucharem Świata. 30. miejsce w klasyfikacji generalnej to w tym momencie maksimum Twoich możliwości?
- W tamtym roku sezon skończyłem na 25. miejscu. Trzeba jednak pamiętać, że w tym opuściłem kilka zawodów, podczas Pucharu Świata w Whistler nie zdołałem się zakwalifikować, przegrywając o siedem tysięcznych sekundy. Biorąc więc pod uwagę tę absencję, jest to całkiem niezły wynik. Nie ukrywam jednak, że chciałbym i mógłbym więcej. Wciąż popełniam dużo błędów na torze. Czasem wkradają mi się jeszcze takie babole, może nie na treningach, ale już podczas samego Pucharu Świata. Gdyby je wyeliminować, mój końcowy rezultat w tym sezonie byłby znacznie lepszy.
- Muszę jeszcze popracować nad powtarzalnością. Choćby przykład Calgary pokazuje, że przede mną jeszcze sporo pracy. W Pucharze Narodów zająłem tam trzecie miejsce, po czym przyszedł Puchar Świata i tu błąd, tam błąd, no i z tych małych błędów robi się w końcu wielka strata czasowa.
Na początku sezonu dość regularnie zdobywałeś punkty w Pucharze Świata. Co się stało później? Dlaczego zabrakło Cię podczas zawodów w tak przecież doskonale znanej Tobie Siguldzie? Wyłączając oczywiście to, że już kiedyś zdradziłeś mi, że nie jesteś fanem tego łotewskiego toru.
- Rzeczywiście początek sezonu był całkiem niezły, oprócz tego nieszczęsnego Whistler, w którym tak mało mi zabrakło, ale przecież nie mogę mieć o to pretensji do nikogo innego, tylko wyłącznie do siebie. Potem po Nowym Roku miałem wypadek na torze w Königssee. W jednym z krytycznych fragmentu toru wybiło mi sanki do góry i uderzyłem twarzą w bandę. Miałem złamaną kość jarzmową i wstrząśnienie mózgu, no takie tam saneczkarskie rzeczy.
- Potem były cztery dni leżenia w szpitalu i powrót do Polski. Tutaj bieganina po lekarzach, żeby podbić mi zdolność, by udało mi się wystartować na Mistrzostwach Świata. Nie było to na szczęście nic na tyle poważnego i doktorzy dość szybko pozwolili mi powrócić do sportu. Dwa cykle Pucharu Świata jednak przepadły i punkty trafiły wtedy do kogoś innego.
W zeszłym sezonie były Igrzyska, w tym Mistrzostwa Świata. W Winterbergu byłeś najlepszym z Polaków zarówno w jedynkach, jak i w sprincie. Wydaje się, że te dwa 19. miejsca należy traktować jako sukces?
- Nie mogę powiedzieć, że jest to mój ulubiony tor, ale czuję się na nim całkiem dobrze, może z tego względu, że mamy tam objechane dużo ślizgów. Co do tego 19. miejsca w sprincie, to popełniłem w nim kilka błędów, ale do czołowej 15-stki zabrakło mi kilka setnych sekund, ale ten wynik dobrze wróży, bo to oznacza, że zaczynam powoli dobijać do czołówki stawki, gdzie choćby najmniejszy błąd rywali powoduje awans o kilka pozycji.
- Niestety nie obyło się też od błędów w zawodach głównych. W nich naprawdę zadowolony byłem z mojego drugiego ślizgu, który był naprawdę dobry. Jeśli zdołałabym pojechać oba ślizgi na podobnym poziomie, co własnie ten, to myślę, że zakręciłbym się gdzieś koło tej czołowej 15-stki. Nie ma jednak co gdybać i patrząc na progres, który uczyniłem w przeciągu dwóch czy trzech sezonów, to naprawdę jestem zadowolony z tego, co uczyniłem i wiem, że idzie to w dobrą stronę.
Swoją karierę sportową łączysz ze studiami na katowickiej Akademii Wychowania Fizycznego. Co więcej, w jednym z zeszłorocznych wywiadów wspominałeś o pracy na budowie, którą podjąłeś po swoim debiutanckim sezonie w Pucharze Świata. Jak wygląda Twoja sytuacja teraz? Debiut na Igrzyskach nieco pomógł w dalszej przygodzie z saneczkarstwem?
- Tak, wciąż łączę moją karierę sportową ze studiami. Rzeczywiście w przeszłości miałem epizod z pracą na budowie, ale potrzebowałem wtedy dorobić, więc traktowałem to jako normalne doświadczenie życiowe. Na tegorocznych Mistrzostwach Świata udało mi się wywalczyć stypendium, więc teraz będę mógł się w pełni poświęcić trenowaniu. Nie są to oczywiście jakieś kokosy, ale w porównaniu z tym, co było, to jest to niebo a ziemia, więc jestem szczęśliwy z tego, że w najbliższym czasie będę mógł nieco bardziej skupić się na rozwoju sportowym.
- Nie sądzę, by debiut na Igrzyskach Olimpijskich pomógł mi w mojej przygodzie saneczkarstwie pod względem materialnym. Na pewno jednak jestem teraz bogatszy o nowe doświadczenia. Psychika w saneczkarstwie odgrywa niemal pierwsze skrzypce - jest miłosiernie ważna i doświadczenie w takiej wielkiej imprezie powoduje, że te mniejsze potem stają się niemal treningami. No może bez przesady, ale naprawdę jest wtedy dużo niższe ciśnienie.
Czy od naszej ostatniej rozmowy w minionym roku zmieniło się coś w kwestii toru saneczkarskiego w Polsce? Czy nadal będziemy musieli jeździć na Mistrzostwa Polski do wspomnianej już Siguldy?
- Rok to stosunkowo niedużo czasu, patrząc przede wszystkim pod względem tego, ile jest do zrobienia. W kwestii toru nie zmieniło się tak naprawdę nic. Wszyscy walczą. My jako Polski Związek Sportów Saneczkowych oraz Polski Związek Bobslei i Skeletonu, ponieważ budowa takiego toru to nasz wspólny cel. Na razie się nic nie zmienia, ale miejmy nadzieję, że w niedalekiej przyszłości coś się w tej sprawie ruszy. Mistrzostwa Polski są zaplanowane na 20 marca i jedziemy do niej tak, jak mówisz, do Siguldy. Niestety jeszcze prawdopodobnie kilka Mistrzostw Polski odbędzie się na obczyźnie. My możemy tylko liczyć na to, że jak najszybciej wrócą one do kraju.
A co ze szkoleniem młodych? Jak pod tym względem wygląda polskie saneczkarstwo?
- Z perspektywy młodych ludzi saneczkarstwo wygląda co najmniej ciężko. Nie ma gdzie trenować, pierwsze kontakty z torem lodowym są w Krynicy lub w Karpaczu i nie ma to tak naprawdę zbyt wiele wspólnego z prawdziwym saneczkarstwem. Później taka młodzież przychodzi na tor sztucznie mrożony i nie wiadomo, co się dzieje. To jest taki przeskok, jakby 10-latkowi kazać skakać z mamuta.
- W tej sprawie najbardziej pomógłby tor. W ogóle wspieranie sportów saneczkarskich i bobslejowych w Polsce. My możemy jedynie wspierać działania w tym celu, ale nas póki co na nic wielkiego w tej kwestii po prostu nie stać.
Sezon się powoli kończy, ale to oczywiście nie oznacza, że przez najbliższe miesiące będziesz w zawieszeniu. Jakie masz plany na czas tej przerwy?
- Teraz czekają już tylko zawody krajowe - dla mnie wciąż też te młodzieżowe w Krynicy i główne wspomniane już Mistrzostwa Polski w Siguldzie. Po nich wyjeżdżam na tydzień na narty do Włoch, a później wracam już do normalnego trybu życia, czyli treningów, studiowania i po prostu będę czekać na rozpoczęcie kolejnego sezonu. Miejmy nadzieję, że lepszego niż ten obecny.
Karierę Mateusza Sochowicza możecie też śledzić za pośrednictwem jego fanpage'a na Facebooku. No Mask Man więcej o saneczkarstwie opowiedział mi jeszcze przed Igrzyskami w Korei (link do tego wywiadu tutaj), a już po swoim olimpijskim debiucie odniósł się też do słynnej akcji z maską i swojego startu na torze w Olympic Sliding Centre (link do tego wywiadu znajdziecie z kolei tutaj).
Piotrek Przyborowski
📷 Sandro Halank / Wikimedia Commons
0 komentarze:
Prześlij komentarz