Lech Poznań rusza po kolejne zwycięstwo z rzędu. Po wyszarpanym 2:1 w Płocku, pewnym pokonaniu Cracovii, i kondycyjnym wypunktowaniu w dogrywce pasterzy z Białorusi przychodzi czas na wycieczkę do Wrocławia. Tam czeka Śląsk, który w sezon wszedł zaskakująco dobrze.
Forma drużyny z jednej strony nie wygląda najgorzej, z drugiej jest sporo miejsca do poprawy, co cieszy. Nie ma nic gorszego niż osiągnięcie szczytu możliwości na początku sezonu. Chociaż trzeba oszczędzać siły na Genk, pierwszego poważnego rywala w tym sezonie, trener Ivan Djurdjević stroni od rotacji i wiele wskazuje na to, że we Wrocławiu ujrzymy personalnie podobny skład do tego, który zagrał w czwartek. Kolejnym pozytywem jest nieustanna praca nad wzmacnianiem kadry, chociaż nie da się uniknąć wrażenia, że to wszystko jest robione trochę pod publiczkę. Przyjście trzeciego napastnika na miarę pierwszego składu to raczej próba pokazania kibicom, że mamy swojego Carlitosa, niż faktycznie konieczny transfer. Tym bardziej, że w kadrze jest tylko jeden rezerwowy stoper.
Początki Djurdjevicia w roli trenera pierwszej drużyny coraz bardziej przypominają mi początki Zidane’a w Realu. Tak samo zerowe doświadczenie trenerskie na najwyższym poziomie, tak samo wygląda to co prawda bez rewelacji, ale też nie najgorzej, tak samo wyniki są znacznie lepsze niż w końcówce panowania poprzednika. Może ewentualnie różnica między wynikami u siebie i na wyjeździe nie jest aż tak diametralna. Cały czas mam nadzieję, że jak w Madrycie na początku 2016, tak i tutaj przyjdzie pora na korektę taktyczną, dzięki której będzie już bez zarzutu. Brak transferów do obrony wydaje się na to wskazywać. Chyba że po powrocie Gumnego pojawi się pomysł zrobienia z niego trzeciego stopera. Odpukać.
Śląsk radzi sobie póki co zaskakująco dobrze, też obił u siebie Cracovię, po czym wywiózł remis z Gdańska. O ile w zeszłym sezonie od zmiany trenera (Pawłowski zaczyna w tym aspekcie powtarzać historię Urbana w Legii) trzymali się wygodnie w okolicach 10. miejsca, to tym razem wystrzelili jak burza. Ich kadra wygląda jak każda inna w Ekstraklasie: mieszanka juniorów, którzy dopiero co przeskoczyli klasę wyżej, niespełnionych młodych nadziei reprezentacji Beenhakkera (Celeban, Robak, Piech), obcokrajowców z łapanki (Augusto, Ahmadzadeh), odpadów z silniejszych drużyn ligi (Tarasovs, Broź), spadochroniarzy, którzy nie przebili się na zachodzie (Golla, Chrapek), oraz zawodników grających w Ekstraklasie bardziej z przyzwyczajenia niż dzięki umiejętnościom (Pawelec, Čotra, Pich). Przewidywalność takich drużyn jest siłą rzeczy zerowa. Mogą równie dobrze zostać czarnym koniem sezonu, jak i spaść, a ostatecznie i tak skończą w środku tabeli. Grają systemem 4-2-3-1, który jest trochę jak socjalizm: wszyscy doskonale wiedzą, że nie działa, ale w gruncie rzeczy tak jest najprościej, więc jedziemy z tematem.
Lech jest rzecz jasna faworytem, to nie ulega żadnej wątpliwości. Z drugiej strony, ostatnie ligowe zwycięstwo we Wrocławiu miało miejsce jeszcze na Oporowskiej, kiedy trenerem Kolejorza był Jacek Zieliński, a bramki na wagę zwycięstwa zdobyli Peszko i Rudnevs. Wszystko będzie zależeć od rotacji i eksperymentów. Przy czym zwycięstwo w niedzielę nie powinno być priorytetem. Nie będę płakać po porażce, no dobra, po porażkach Lecha nie płaczę, może inaczej. Nie będę rozczarowany po porażce nawet trzema bramkami, jeżeli tylko uda się wygrać w czwartek.
Zbigniew Jankiewicz
📷 mmychu
0 komentarze:
Prześlij komentarz