Po wygranej w Klasyku wśród kibiców, graczy i sztabu Realu Madryt zapanowała euforia. Królewscy zrewanżowali się odwiecznym rywalom za kompromitację w listopadzie, do tego chyba pierwszy raz w tym fatalnym sezonie zagrali naprawdę dobry mecz, z konsekwencją taktyczną, poświęceniem i walką.
Euforia ta potrwała trzy dni. W meczu z Wolfsburgiem zmiana w składzie była tylko jedna - Danilo za Carvajala. Brazylijczyk zaliczył tragiczne zawody, ale z całą pewnością nie ponosi całkowitej odpowiedzialności za tą farsę. Cała drużyna zagrała na żenującym poziomie, niektórym chciało się biegać, innym mniej, ale żaden z graczy nie może być z siebie zadowolony.
Po Klasyku byłem przekonany, że projekt Ancelotti 2, który od stycznia starał się przeforsować Zidane, ostatecznie upadnie. W sobotę Real pierwszy raz od sezonu 2013/14 zagrał z kontry. Tym samym zagrał najlepszy mecz od dwóch lat. Nie pozwalał Barcelonie na wiele, dopuścił do zaledwie dwóch sytuacji z gry i jednej po stałym fragmencie. Z kolei każde ofensywne wyjście w ostatnich 30 minutach przyprawiało gospodarzy o palpitację serca; widać było pomysł w rozegraniu akcji, każdy znał swoje miejsce, każdy wiedział, gdzie i jak ma zagrać piłkę, każdemu chciało się biegać, każda przestrzeń była wykorzystywana - Królewscy przypominali perfekcyjnie działającą maszynę. Ronaldo zaczął pokazywać się w grze, Jese dał kapitalną zmianę, Bale wysunął się na pierwszy plan - takich rzeczy nie było nam dane oglądać często.
Zupełnie przeciwnie wyglądał początek meczu, kiedy Królewscy starali się wyprowadzać piłkę od obrony, krótkimi podaniami. Mnożyły się głupie błędy i straty. Barcelona osiągnęła wtedy totalną dominację i rzadko pozwalała Blancos zapuszczać się na ich połowę, a w polu karnym Real pojawił się dopiero po półgodzinie gry.
Wczorajszy mecz z Wolfsburgiem utwierdził mnie w przekonaniu, że konsekwencja jest dla Zidane'a pojęciem obcym. Królewscy znów miotali się po boisku, próbując przejąć kontrolę nad meczem, co ostatni raz wyszło... a nie, przepraszam, to nigdy nie wyszło. Nie pojmuję, dlaczego gra piłką jest postrzegana jako obowiązek aspirującej do sukcesów drużyny, a tym bardziej przy takiej charakterystyce drużyny, jaką posiada Real Madryt. Bale i Ronaldo wychodzą bardzo wysoko, boczni obrońcy podobnie, przez co na skrzydłach otwierają się hektary wolnej przestrzeni. I dwóch stoperów, nawet z Casemiro, nie potrafi sobie z tym poradzić. Kolejnym debilizmem jest wypuszczanie do ataku obu laterales naraz, przez co środek pola jest żałośnie rozciągnięty, dystans między zawodnikami drugiej linii pasowałby bardziej do drużyny B-klasy. I jeszcze jedna sprawa - głupie ustawianie się bocznych obrońców wymusza na środkowych pomocnikach bezustanne myślenie, że na wypadek straty konieczny będzie błyskawiczny powrót całej formacji, przez co boją się wyjść do przodu. Brak wyjść skutkuje brakiem prostopadłych piłek do napastników - fundamentu dla każdej drużyny grającej piłką. Czyli, paradoksalnie, próba gry piłką uniemożliwia grę piłką; zostają tylko wrzutki. Wrzutki, wrzutki, wrzutki. I jeszcze więcej wrzutek. Fun fact: w rewanżu będzie trzeba tak zagrać, trzeba ruszyć do ataku i szukać szczęścia. Fun fact 2: później pewnie też się to nie zmieni.
I ostatnią sprawą, którą chciałbym omówić, jest nastawienie. Jeżeli kapitan drużyny myślącej poważnie o wygraniu Ligi Mistrzów, a przegrywającej z ósmą drużyną Bundesligi 0:2 w przerwie zwraca się do kolegów słowami spokojnie, bez pośpiechu, mamy to, bez pośpiechu to coś w tym klubie jest nie tak. W międzyczasie wicekapitan bez powodu, gdy piłka jest poza grą, stuka czołem w klatkę piersiową rywala i kładzie się na ziemi wijąc się z bólu. Chciałbym nazwać to zachowanie godnym dziesięciolatka, ale na pewno znajdzie się wielu myślących dziesięciolatków, których moje stwierdzenie by obraziło. Gdyby zależało to ode mnie, Marcelo od wczoraj pomagałby Castilli w awansie do Segunda.
Aha, nie, przecież nie ma zmiennika...
0 komentarze:
Prześlij komentarz