Kiedy piszę ten artykuł jest około dwie godziny do meczu decydującego o tym czy Polacy dostaną dzisiaj przepustkę na Mistrzostwa Europy we Francji. I uprzedzam, ten tekst nie jest o tym, jest o czymś zupełnie innym... o samej istocie futbolu.
Wchodzę na oficjalną stronę Vivę Tauron Kielce, spoglądam na prawo, klikam na ostatnio rozegrany mecz i widzę: KS VIVE Tauron 35 - 27 IFK Kristianstad. Myślę sobie, co to musiały być za emocje! Może i wynik nie różnił się jedną bramką, ale mimo wszystko tyle punktów w jednym spotkaniu? Nic tylko oglądać.
A teraz coś z życia. Jest sobota, moja miłość (tj. poznańska Warta) gra o punkty z jedną z III-ligowych drużyn. Nie odrabiam zadań domowych, nie uczę się wystarczająco na sprawdziany, bo muszę być na ostatnim meczu (jak to prawdziwy kibic). Kiedy rzucam wszystko i dochodzę na stadion liczę na efektowne widowisko. Wierzę, że będę świadkiem prawdziwego festiwalu bramek. Niestety, nie zawsze jest tak jak byśmy sobie życzyli. Mija dziesięć minut, dwadzieścia, pół godziny, koniec pierwszej połowy i nic. Wynik do przerwy 0:0, ani jednego celnego strzału. Wmawiam sobie: Nie szkodzi, w drugiej to się dopiero rozstrzelają, aż miło będzie patrzeć. Nic z tego. Przez następne 45 minut spotkanie wygląda dokładnie tak samo. Z jedną różnicą, w 56. minucie kibice zebrani na Ogródku są świadkami celnego strzału. Strzał ten nie dosyć, że był autorstwa zawodnika z drużyny przeciwnej, to jeszcze padł po nim gol. Wtedy łudziłem się jeszcze, że teraz Zieloni obudzą się i tam gdzie teraz jest ściernisko, będzie jeszcze San Francisco. Myliłem się i tym razem. Kiedy po ostatnim gwizdku schodziłem z trybuny w stronę wyjścia czułem się jakby ktoś napluł mi na twarz i wymieszał ją z błotem. Miałem świadomość, że to były dwie zmarnowane godziny życia. Pierwszy raz w życiu wolałem leżeć na łóżku i uczyć się chemii, niż być na stadionie i myśleć jakim cudem przez 90 minut jedenastu spoconych facetów nie jest w stanie ani razu kopnąć piłkę w światło bramki.
Dlaczego o tym piszę? Otóż, zauważyłem, iż nasz sport narodowy jest autentycznie nudny. Wiem, że za to stwierdzenie narażam się na liczne gromy ze strony fanatyków piłki nożnej. Ale odrzućmy na chwilę własne sympatie i pomyślmy logicznie. Czy nie sądzicie, że dyscyplina, w której to wynik prowadzący do zwycięstwa cały czas się zmienia jest lepsza? Według mnie wtedy jest się czym (biorąc z tytułu) jarać. A nie tak jak futbolu, że przez półtorej godziny czekasz łaskawie czy ktoś trafi do siatki. Pomyślicie sobie teraz: z czym ten człowiek ma taki problem?. Odpowiadam: dziwię się, że jak jest Puchar Świata w siatkówce to wszyscy go oglądają, a na co dzień kiedy są spotkania lokalnej drużyny siatkarskiej to już nie ma komu chodzić. Osobiście cieszy mnie ten patriotyzm sportowy, szkoda tylko, że prawie wyłącznie w skali ogólnokrajowej...
Autor: Jan Piechota | @J_Piechota | janpiechota99@gmail.com | foto: Piotr Przyborowski
Autor: Jan Piechota | @J_Piechota | janpiechota99@gmail.com | foto: Piotr Przyborowski
To, że wynik cały czas się zmienia, że ciągle padają bramki, bądź są zdobywane punkty, ma być, według Ciebie, głównym punktem odniesienia co jest lepsze? Jestem fanem piłki ręcznej, staram się oglądać jak najwięcej meczów i na żywo, i w Internecie - piłka ręczna też potrafi być nudnym sportem. Ilość bramek nie ma tutaj żadnego znaczenia - może być i 80 rzutów w całym meczu, które znajdą miejsce w bramce, ale to nie będzie oznaczać, że ta dyscyplina jest lepsza. Jeśli miałbym wybierać pomiędzy "nudnym" meczem piłki nożnej, a "nudnym" meczem piłki ręcznej, bądź "nudnym" meczem siatkówki, czy innych dyscyplin - to zapewniam, że wybrałbym piłkę nożną. Bo w sporcie, dla kibiców liczy się też atmosfera, jaka panuje wokół boiska. Jeśli jakiś mecz jest "nudny" to lepiej czuje się w otoczeniu 50. tysięcy podobnych siebie kibiców, którzy szaleją na trybunach stadionu, niż wśród 5. tysięcy w hali.
OdpowiedzUsuń