Najważniejszym mottem każdego z ludzi sukcesu bez wątpienia jest takie zdanie: Nieważne, jak w życiu zaczynasz, ważne jak kończysz. I prawdopodobnie nie raz trenerzy, zarówno Barcelony jak i Juventusu, przed finałem wbijali to zdanie do głów swoich piłkarzy. Bo cóż znaczą tytuły mistrzowskie w swoich ligach czy też wywalczone puchary krajowe, wobec nieśmiertelnej sławy najlepszej drużyny w Europie.
I cały mecz wyglądał faktycznie tak, jakby jego wynik miał przesądzić o tytule najlepszych z najlepszych. Atmosfera byłą podgrzewana znacznie wcześniej, na kilka dni przed berlińskim finałem wszystkie media sportowe skupione były praktycznie tylko i wyłącznie na piłkarzach Blaugrany i Starej Damy. Nawet boje toczone na Roland Garros nie były w stanie przyćmić kolejnych zapowiedzi, analiz i przewidywań. Temperatura powoli osiągała temperaturę wrzenia. Oczywiście, zdecydowanym faworytem ogłaszana była Barcelona, ale trudno było przewidzieć, czy jest to wyraz respektu ze strony Juventusu, czy może raczej przemyślana strategia, mająca zdjąć presję z piłkarzy Allegriego. Wreszcie nadeszła godzina 20:30, przed telewizorami już obwarowywali się kibice, na stadionie jedni i drudzy fani przygotowali fenomenalną kartonadę. W głośnikach pobrzmiewa słynny hymn, w składach obu drużyn bez niespodzianek w składzie, no może zabrakło tylko jego - Chielliniego, trzonowca Juve, który nie mógł zagrać ze względu na kontuzję (co bardziej złośliwi powiedzą, że to strach przed siekaczami Suáreza powstrzymał go przed grą). Pierwszy gwizdek, piłka w grze!
Teraz, kiedy emocje opadły, mogę z pełnią odpowiedzialnością powiedzieć, że był to jeden z najlepszych finałów Ligi Mistrzów, jakie dane mi było ostatnio oglądać. Obie drużyny gryzły murawę, zostawiały na boisku serce, płuca i śledziony, poświęcały absolutnie wszystko, aby zdobyć upragnione trofeum. Takiej dawki emocji nie zaserwował finał z udziałem Bayernu i Chelsea, gdzie ci drudzy zagrali tradycyjnym dla The Blues autobusem, nie było ich również w meczu Bawarczyków i żółto-czarnych z Dortmundu, mimo że losy spotkania rozstrzygnęły się dopiero w ostatnich minutach. Nawet zeszłoroczna La Décima Realu Madryt oferowała emocje innego kalibru. Tam po główce Ramosa właściwie wiadomo było, że Los Blancos muszą zdobyć trofeum. A w Berlinie? A w Berlinie było wszystko! Genialne akcje z klepki, jak ta, po której gola zdobył Rakitić, popisy dryblerskie Messiego, który znowu czarował, ale także fantastycznie rozdzielał piłki, zastępując w tej roli nieobecnego na murawie Xaviego. Na boisku nikt nie oddawał centymetra boiska, co było widać po Arturo Vidalu, który wyszedł na mecz chyba trochę zbyt zmotywowany, bo fakt, że dograł mecz do końca, był ewidentnym aktem łaski ze strony sędziego z Turcji. Szybko strzelony gol mógł załamać włoską drużynę, ale stawka tego spotkania była tak wielka, że nie było mowy o odpuszczaniu. I już w pierwszej połowie Ter-Stegena postraszył Claudio Marchisio, na całe szczęście w środek bramki. Po przerwie trochę musieliśmy poczekać, ale turyńczycy wreszcie strzelili gola. I strzelił go kto? Oczywiście były gracz Realu Madryt - Álvaro Morata. Za akcje bramkową trzeba również pochwalić wspomnianą ósemkę Włochów, czyli Marchisio, który w ekwilibrystyczny sposób podał do wychodzącego na wolne pole Stephana Lichtsteinera, kreując w ten sposób doskonałą okazję, która zakończyła się zdobyciem gola. Futbol pisze niesamowite scenariusze, bo przecież w finale swoją bramkę zdobył również największy transfer Barcelony tego lata - Luis Suárez, który od początku na Camp Nou był krytykowany. A to, że nie może grać ze względu na swoje zawieszenie, a to, że jest bez formy, nie ma tyle umiejętności, by przebić się do składu itd. Jednak bez Urugwajczyka nie powstałby ten wspaniały południowoamerykański tercet magików, który razem rozstrzeliwał przeciwników, jak chciał i kiedy chciał. W meczu były kontrowersje - czy Juve powinno było dostać rzut wolny po starciu Pogby i Alby blisko pora karnego Barcy? Czy Stara Dama zasłużyła też na jedenastkę po tym, jak w klinczu zwarli się Pogba i Alves? I wreszcie największe wyzwanie dla sędziego - nieuznanie bramki zdobytej przez Neymara, który przy główce pomagał sobie ręką w sposób, który zmienił tor lotu piłki. Sędziemu za bramką trzeba oddać szacunek, bo nie bał się podjąć wyjątkowo trudnej decyzji. Jeżeli bramka zostałaby zdobyta prawidłowo, to najprawdopodobniej potrzebna by mu była ochrona policji przed wściekłym barcelońskim tłumem kibiców. Koniec końców Brazylijczyk i tak zdobył swój skalp, przypieczętowując jednocześnie zwycięstwo Katalończyków.
To był więcej niż finał. Wraz z tym meczem świat poważnej piłki żegnał dwie wielkie legendy piłkarskie - Xaviego Hernándeza i Andreę Pirlo. Jeden i drugi odciskał przez wiele lat ślad na swoich drużynach, obaj słynęli z doskonałego rozrzucania piłki po boisku i z fenomenalnego bicia rzutów wolnych. Są synonimem doskonałego wyszkolenia technicznego. Jeden żegnał się jednak ze łzami w oczach, bo stracił oto najprawdopodobniej ostatnią szansę na zdobycie trofeum, które na zawsze postawiłoby go w panteonie sław. Obaj zawodnicy udadzą się teraz na zasłużoną piłkarską emeryturę do ciepłych krajów, kasując setki dolarów i popijając drinki z palemką. Finał miał także swojego drugiego wielkiego zawiedzionego. To oczywiście Gianluigi Buffon - wciąż najdroższy bramkarski transfer w nowożytnym futbolu, który rozgrywał swój 900 mecz. Wierny Juventusowi, nawet w najgorszych czasach karnego zesłania do Serie B. Mistrz świata, wielokrotny mistrz Włoch. Jedyne, czego brakowało mu w kolekcji trofeów to właśnie puchar Ligi Mistrzów. Tym razem się jednak nie udało. Czy będzie kiedyś szansa na powtórkę? Gigi Buffon zastrzega się, że tak. Nam tymczasem pozostaje wyczekiwanie na kolejny sezon, który oby wyglądał tak jak berliński finał!
Autor: Mateusz Cholewa | matichol96@gmail.com | foto: Piotr Przyborowski
0 komentarze:
Prześlij komentarz