aosporcieaosporcieaosporcie

26 grudnia 2014

Boxing Day, czyli cudowny świąteczny prezent od Premier League


Kiedy w Polsce piłkarze spokojnie zbijają bąki, a w Hiszpanii czekają na Święto Trzech Króli, to w Anglii grają. Boxing Day to cudowny dzień również dla kibiców Premier League. I trzeba przyznać, że w dzisiejszych meczach piłkarze sprawili nam kilka niezłych prezentów.

The Blues wciąż w natarciu!
Dzisiejszą kolejkę otworzyło niespodziewane starcie w górnej części tabeli, w której to rewelacyjne w tym sezonie West Ham United przyjechało na Stamford Bridge, by w w kolejnych derbach Londynu zmierzyć się z Chelsea. Walka zapowiadała się na niezwykle ciekawą, bo miała to być kolejna szansa dla Sama Allardayce'a na przełamanie się z zespołami z tak zwanego Top 4. Stadion The Blues to jednak ostatnio teren przypominający twierdzę nie do zdobycia.

Mecz wyglądał tak, jak przewidywali bukmacherzy i najprawdopodobniej wszyscy fani Chelsea. Drużyna José Mourinho założyła agresywny pressing od pierwszej do ostatniej minuty, charakterystyczny dla wszystkich drużyn prowadzonych przez Portugalczyka. Młoty przez długi czas dzielnie się broniły. Miały jednak olbrzymi problem z wyjściem z własnej połowy w sposób inny, niż klasyczny wykop w stronę wysokiego wysuniętego napastnika, a Andy Carroll nie miał łatwego życia, bo pomimo licznych prób zebrania piłki zaraz osaczany był przez duet Terry-Cahill. Bramka wisiała w powietrzu po akcjach Brazylijczyka Oscara i Diego Costy. W końcu gola strzelił weteran The Blues i były zawodnik drużyny z Upton Park John Terry, który zgarnął piłkę zgraną przez Costę po dośrodkowaniu z rzutu różnego i z bliska wpakował piłkę do pustej bramki.

Mecz w dalszym ciągu toczył się pod dyktando niebieskich londyńczyków. West Ham przypominał w tym spotkaniu drużynę znaną z poprzednich sezonów, to znaczy grającą typowy, siermiężny, brytyjski futbol. Dopiero wpuszczenie na boisko Alexa Songa spowodowało, że piłka na dłużej przykleiła się do ziemi. Jednak bramka Diego Costy, który popisał się fantastycznym zwodem i pokonał w bramce Adriána, przypieczętowała wynik spotkania.

Odwrócić losy meczu próbował jeszcze wprowadzony na boisko w drugiej połowie Morgan Amalfitano, jednak Francuzowi brakowało albo skuteczności, albo szczęścia, bo po jednym z jego strzałów piłka trafiła w słupek. Należy jeszcze wspomnieć o skandalicznym zachowaniu Branislava Ivanovicia, ale do agresywnych zachowań Serba kibice Premier League zdążyli się już prawdopodobnie przyzwyczaić. Co nie zmienia faktu, że brak kartki w takiej sytuacji przez prowadzącego spotkanie Michaela Oliviera nie jest raczej godne pochwały.

Czerwone Diabły wciąż z wiatrem w żaglach
Po opuszczeniu Londynu widzowie przenieśli się do czerwonej części Manchesteru, gdzie United przyjmowali gości z Newcastle. Sroki po sensacyjnym zwycięstwie nad Chelsea, poległy najpierw na Emirates, później odpadły z Pucharu Ligi, a następnie przegrały derby z Sunderlandem. Obniżka formy nie sprzyjała wyjazdowi na Old Trafford, ponieważ Manchester United gra ostatnio jak w transie. Holenderski menadżer klubu Louis van Gaal odnalazł prawdopodobnie w końcu wspólny język z piłkarzami, bo choć nie zawsze gra trzymała odpowiedni poziom, to wyniki padały na korzyść Czerwonych Diabłów. Dodatkowo Wayne Rooney zmotywowany był do zdobycia kolejnych bramek i ścigania w tabeli najlepszych strzelców Premier League byłego gracza swojej ekipy, Andrew Cole’a, który ze 187 strzelonymi golami piastuje drugie miejsce w tej tabeli (pierwsze zajmuje Alan Shearer z 260 trafieniami).

Spotkanie miało podobny przebieg do tego co działo się wcześniej na Stamford Bridge, aczkolwiek defensywa United pozwalało zawodnikom Newcastle na więcej. W pierwszej połowie szybka kontra Srok została zmarnowana przez Ayoze Péreza, który zamiast podawać do lepiej wybiegających partnerów zdecydował się na samodzielne wykończenie akcji, co skończyło się utratą piłki, a w konsekwencji utratą szansy na zdobycie przewagi w całym spotkaniu.

Wpuszczenie na boisko ofensywnego tria Rooney-Van Persie-Falcao mogło wydawać się ryzykownym posunięciem, ale zaowocowało bezbłędną współpracą tych zawodników. Fantastycznie spisywał się szczególnie Kolumbijczyk wypożyczony z Monaco, który jak przystało na El Tigre walczył o każdą piłkę, co poskutkowało asystą przy pierwszym golu Rooneya, a także kluczowym odbiorem przy asyście Juana Maty do angielskiego snajpera. Gracz z numerem 10. w ogóle błyszczał w tym spotkaniu, bo popisał się jeszcze asystą przy trafieniu Robina van Persiego. Mecz nie skończył się jednak kolejnym czystym kontem Davida de Gei, który został pokonany z rzutu karnego przez najlepszego strzelca Newcastle Papissa Demba Cisse w samej końcówce.

Nervous, nervous Arsenal!
Zwieńczeniem wieczoru były kolejne tego dnia derby Londynu, w których Arsenal na własnym stadionie miał walczyć z beniaminkiem Queens Park Rangers. Kanonierom najbardziej chyba potrzebna jest teraz stabilność formy, ponieważ fantastyczne mecze przeplatają z beznadziejnymi, jak ten w zeszłym tygodniu na Anfield. Mecze z QPR nigdy nie należały do łatwych, bo pomimo tego, iż ostatnio podopieczni Wengera zwyciężali, to były to najczęściej wyniki 1:0. Dzisiejszy mecz był okazją do rehabilitacji kilku graczy: Alexisa Sáncheza, Pera Mertesackera, oraz Mathieu Flaminiego. 

Mecz oczywiście musiał przebiegać w stylu Arsenalu, który już w pierwszych 15 minutach zmarnował rzut karny, beznadziejnie wykonany przez Chilijczyka przybyłego do Londynu z Barcelony. Graczom w czerwonych koszulkach nie sprzyjała dodatkowo wyjątkowo paskudna pogoda. Było jednak widać, komu dzisiaj zależy na zwycięstwie. Bezsprzecznie najlepszym zawodnikiem był Sánchez, któremu zmarnowana jedenastka podkręciła ambicję i spowodowała, że rzucił się z wściekłością na zawodników odzianych w niebieskie pasy. Cały mecz to także fantastyczna gra bocznych obrońców: Kierana Gibbsa i Mathieu Debuchy’ego. Ten pierwszy zaliczył z resztą asystę przy golu głową Chilijczyka, wykazując się doskonałym przeglądem pola karnego. Debuchy z kolei niejednokrotnie podłączał się do ofensywnych akcji Arsenalu i gdyby jego wrzutki były bardziej precyzyjnie, to pewnie również zaliczyłby dziś asystę. 

Na kilka osobnych słów zasługuję również Tomas Rosicky, który wyszedł po raz pierwszy w tym sezonie Premier League w podstawowym składzie, dodatkowo tuż po wyleczeniu kontuzji. Jakichkolwiek braków w przygotowaniu fizycznym jednak nie dało się po Czechu stwierdzić. Widać jak bardzo Arsenalowi brakowało jakości w drugiej linii. Mały Mozart swój występ uczcił dodatkowo bramką. Gol ten był o tyle ważny, że został zdobyty w momencie, w którym z boiska za bezsensowne przewinienie wyrzucony został Olivier Giroud. Kompletnie nieprzemyślane zachowanie Francuza spowodowało, że zamiast spokojnego spotkania na The Emirates mieliśmy do czynienia z kolejnym thrillerem. 

Po golu na 2:0 sytuacja na boisku wydawała się jednak opanowana, co więcej, Kanonierzy mogli się pokusić o strzelenie kolejnych bramek. Skrzydła podciął im jednak genialny sędzia Martin Atkinson, który fatalnie prowadził dzisiejsze zawody. Kilkukrotnie nie podyktował ewidentnych rzutów karnych, zarówno dla Arsenalu, jak i QPR. W zeszłym sezonie sędzia ten zasłynął komiczną pomyłką w meczu Chelsea - Arsenal, w którym wyrzucił niewłaściwego zawodnika tych drugich. Jak widać, wciąż trzyma wysoką formę. Ciśnienie Arsène'a Wengera na pewno gwałtownie podskoczyło po karnym podyktowanym dla gości, który wykorzystał najlepszy strzelec Rangersów, Charlie Austin. Ostatecznie jednak gospodarze dowieźli wynik do końca, a francuski szkoleniowiec może cieszyć się tym samym z 400. zwycięstwa w Premier League. Jedna uwaga: Panie Wenger, ktokolwiek, tylko nie Flamini!

Autor: Mateusz Cholewa |  matichol96@gmail.com

0 komentarze:

Prześlij komentarz